Podobno droga od miłości do nienawiści wcale nie jest długa. Oba uczucia znajdują się na końcu skali, a rzeczywistość jest tak zagięta, że znajdują się one całkiem blisko siebie. I ja w sumie nie do końca to rozumiałem. Aż… zacząłem sobie uświadamiać jakimi uczuciami darzę Internet. Nie zauważyłem, że w tym roku minęło 20 lat od kiedy stałem się internautą. I tak Internecie – kocham cię i nienawidzę zarazem.
1995
Był rok 1995. Ja zdałem do klasy maturalnej i powoli zdawałem sobie sprawę, że czas zacząć zastanawiać się nad rozmyślaniem o tym, że niedługo pojawi się w mojej głowie myśl o zamiarze rozpoczęcia procesu nauki do matury. Jak to jednak w takich przypadkach bywa pojawiła się na mojej drodze rzecz, która miała mi w tym przeszkodzić. Jak pewnie wiecie w takich wypadkach wszystko może być taką rzeczą, ale ta była rzeczywiście ważna, duża i niesamowita. Już wtedy czułem podskórnie, że to Next Big Thing.
Tak, moi drodzy. To był INTERNET.
Nieco wcześniej
Modem miałem już wcześniej. Pewnie część z Was pamięta modemy, młodszym wyjaśnię, że to takie urządzenie za pomocą którego WCHODZIŁO się do internetu. Wchodziło i wychodziło, bo za połączenie trzeba było płacić. Ale zanim opowiem o internecie powiem tylko słówko o tym co było wcześniej – otóż zanim tam wszedłem, korzystałem z tak zwanych BBS-ów (Bulletin Board System) To było nic innego jak odpowiedni soft na czyimś komputerze połączonym do podobnego modemu. Mój modem wdzwaniał się do tego drugiego, a komputery łączyły się 1:1. BBS-y kręciły mnie niesamowicie z innego powodu – otóż zarówno je, jak i Internet znałem już z “Neuromancera” Williama Gibsona, a także kultowej gry opartej o tę książkę.
BBS był dość prostą – można powiedzieć dziś – tekstową stroną internetową po której nawigowało się wciskając odpowiednie klawisze. Były tam proste grupy dyskusyjne, a nawet proste gry tekstowe. Co ciekawe – na raz tylko jedna osoba mogła być połączona z danym BBS-em. A komputery komunikowały się przez zwykłą linię telefoniczną za pomocą pisków i trzasków. Jeden z BBS-ów, czyli “Hagemage BBS” prowadził mój kumpel ze szkoły. Do dziś pamiętam jak powiedział “Sorry dzisiaj BBS wieczorem nieczynny, mama będzie dzwoniła międzymiastową!”. Tak, tak to wyglądało :)

A potem wszedł Internet. Cały na biało. A było to tak, że zatrudniłem się w firmie informatycznej. Byłem Poważnym Młodym Człowiekiem – nosiłem się w stylu retro-informatycznym – czarne jeansy, koszula, marynarka. Z perspektywy czasu wiem jak niewygodna była ta cholerna marynarka gdy musiałem w niej wczołgiwać się pod biurko, podłączać ethernet, czy sprawdzać listwę. Ale styl był, nie ma to tamto. Praca jako informatyk, oprócz niewątpliwych przyjemności typu “mogę komuś przeinstalować Windowsa” oraz wielu przygód o których mogę rozprawiać godzinami (naprawdę istnieją księgowe, które uważały, że wysuwana szufladka CD to podstawka na kawę) przyniosła jedną niewątpliwą zmianę w moim życiu.
DOSTĘP DO INTERNETU
Otóż były to czasy kiedy nie istniał powszechny numer dostępu do internetu. Trzeba było wdzwonić się do jakiegoś INTERNET PROVIDERA, podać login i hasło. Potem trzaski i piski, które jestem w stanie naśladować do dziś i start! To znaczy start i szybki stop, za długo w sieci siedzieć nie można było, bo po pierwsze nikt wtedy nie mógł się dodzwonić do domu, po drugie to po prostu kosztowało. Tak, taryfa przypominała wtedy taryfy komórkowe sprzed kilku lat – płaciło się za każdą minutę.
Rok później, w kwietniu 1996 Telekomunikacja Polska odpaliła publiczny dostęp do sieci za pomocą numeru 0202122. I wtedy się zaczęło. Choć musze przyznać – zaczęło się dość elitarnie.
Bułkę przez bibułkę
Z internetu mogły korzystać właściwie dwie grupy osób. Pierwsza to geeki mający modem. I rodziców, którzy pozwalali na “nieco” wyższe rachunki. A te czasami potrafiły być horrendalnie wysokie. Po drugie środowiska akademickie – na uczelniach były stałe łącza, można było tam siedzieć godzinami i nic nie płacić. To wtedy poznałem pierwszych no-lifeów – osoby, które właściwie nie chodziły na wykłady, a nawet na ćwiczenia, po to by siedzieć na IRC-u lub usenetowych grupach dyskusyjnych.
Zafascynowałem się. Nie na żarty się zafascynowałem. Ale wcale nie możliwościami techniczymi. Ludźmi. Okazało się, że komputer – narzędzie w którym zakochałem się w wieku 7 lat (trudno nie zakochać się w ZX Spectrum) – nie musi być symbolem samotności. Że można komunikować się z innymi ludźmi. A to uwielbiałem robić – od zawsze byłem zwierzęciem towarzyskim. I to właśnie wtedy, na IRC-u (czyli takim jakby czacie) poznałem mnóstwo ludzi. Z niektórymi mam kontakt do dziś.
Nie bez kozery napisałem o środowisku akademickim. Nie chciałbym stygmatyzować, bo wiem, że niektórych bardzo to burzy, ale niestety nie potrafię pisać o tym inaczej. Tak, to były czasy kiedy rzeczywiście widać było olbrzymie różnice między środowiskiem akademickim, a środowiskiem robotniczym. Nie oceniam, stwierdzam fakty. Język ludzi z uczelni wyższych, ich styl zachowania, a nawet ubioru różnił się diametralnie od rodzącego się ruchu dresiarskiego. Atmosfera była naprawdę zupełnie inna niż dziś. I znów – nie chcę tego hołubić. To dość ciężka i trudna dyskusja na inną okazję, ale fakt był taki, że wszelkie dyskusje były naprawdę dość kulturalne. Na IRC-u za przeklinanie wylatywało się z kanału, a żadna “kurwa”, czy “chuj” nie uchodziły na sucho. Co więcej, istniał specjalny kanał #bluzgi, gdzie można było bezkarnie przeklinać. Jeśli chodzi o protoplastów dzisiejszych for, czy grup z fejsa, tam także piętnowało się wszystkie osoby, które były agresywne, a nawet takie, które nie przejawiały żadnej logiki w dyskusjach. Normalne było cytowanie Erystyki Schopenhauera i tym podobnych. Ale to zaczęło się zmieniać.
Nie, nie napiszę teraz, że to wszystko przez wpuszczenie proletariatu do sieci, choć oczywiście umasowienie się dostępu na pewno nie pozostało bez znaczenia. Do internetu zaczął przenosić się zwyczajny świat – z całym jego brudem, z agresją oraz wszystkim innym. Co więcej, nowa rzeczywistość wyzuta zupełnie z kontaktu “twarzą w twarz” okazała się dość brutalna i pozbawiona empatii. I tak zaczął rodzić się internet, który znamy dziś.
2016
Jest rok 2016. Powinienem być wdzięczny internetowi, bo to dzięki niemu jestem kim jestem. Jestem współwłaścicielem firmy sprzedającej swoje produkty w sieci, piszę dwa blogi dzięki którym zarabiam całkiem przyjemną kasę. Jestem po kilku latach pracy w branży reklamowej, a dokładnie jej internetowej odnodze. Przez te 20 lat wsiąkłem w globalną sieć tak bardzo, że moje życie właściwie opiera się na sieci. Jako ekstremalny ekstrawertyk zgromadziłem w sumie kilkanaście tysięcy osób śledzących regularnie to co piszę, a piszę dużo. Tak, zdaję sobie z tego sprawę i doceniam sieć – nie wiem co robiłbym bez niej. Kim bym był, ile bym zarabiał. Internet pozwolił mnie – nadpobudliwemu gościowi z ADHD i milionem pomysłów, odnaleźć pomysł na siebie.
Doceniam też fakt, iż w ciągu 20 lat, nasz dostęp do informacji zmienił się diametralnie. Nie oglądam praktycznie telewizji, nie kupuję papierowej prasy. Wszystko wiem z sieci. W niej też mam kontakt ze znajomymi. I tak, pisałem o tym już na tym blogu – to wcale nie jest tak, że kontakty wirtualne zastąpiły mi kontakty w świecie rzeczywistym. Wręcz przeciwnie. Tak jak wtedy w 1996 roku spotykałem się z ludźmi z kanałów IRC na prawdziwym piciu piwa w warszawskiej Zielonej Gęsi, tak i teraz jeżdżę na mnóstwo spotkań gdzie rozmawiam z ludźmi poznanymi przez sieć. Nie oszukujmy się, przed erą internetu nie utrzymywało się kontaktu z osobami z dalszych kręgów znajomych. Bliska rodzina, ewentualnie grupka znajomych do których okazjonalnie dzwoniliśmy lub wysyłaliśmy pocztówki. Teraz wiem co słychać u kilkuset osób. To oczywiście nie jest bardzo głęboka wiedza, ale utrzymuję z nimi kontakt. A kiedy trzeba – spotykam się w świecie rzeczywistym.
Ciągła walka
Ale jest też ta ciemna strona internetu. Internet wpłynął na mnie i to jakim jestem dość znacznie. Wpłynął na całe społeczeństwo. I choć trudno dziś wyobrażać sobie jak wyglądałby świat bez niego, to jest jeden element, który zmienił całe społeczeństwa. I nie chodzi mi o dostęp do informacji – to też, choć prawdę mówiąc jestem trochę tym dostępem zawiedziony – to raczej informacja niż wiedza, często przekłamana, często nieprawdziwa. To tyle samo szumu ile wartościowych bitów, trudno to wszystko ogarnąć, trudno to wszystko oddzielić. Może kiedyś się to uda.
Chodzi o DYSKUSJE. To właśnie dyskusje zmieniły nas w sposób znaczący i trudno tego nie zauważyć. Dziś dyskutuję – jak spora część internautów – codziennie. Dyskutuję na różne tematy, wymieniam poglądy, przekonuję i jestem przekonywany. Biorę udział w kłótniach, próbuję zmieniać świat językiem. I cholernie mnie to męczy.
Męczy i zdaję sobie sprawę, że to rzecz nowa. Bo nasz gatunek nigdy do tej pory nie był tak bardzo wystawiony na inne światopoglądy, na starcia, na argumenty. To raptem krótki okres w całej historii istnienia ludzkości i całkiem spora zmiana. Nie mówię, że u wszystkich, właściwie większość użytkowników sieci nie bierze czynnego udziału w dyskusjach, ale mimo wszystko czyta je i nie jest to bez wpływu.
W czasach gdy to moi rodzice mieli po trzydzieści kilka lat, można było czasem porozmawiać o polityce przy posiłkach, czasem temat wypływał na spotkaniach rodzinnych, choć zazwyczaj takich tematów się unikało, szczególnie jeśli wiadomo było, że ktoś ma inne poglądy. Do dziś podczas spotkań z dalszą rodziną unikamy pewnych tematów, bo wiemy, że mają inne poglądy i chcemy po prostu w spokoju zjeść kotleta czy porozmawiać o sprawach przyjemnych. Podobnie jest podczas chociażby wyjść na piwo z kumplami, czy innych okazjach. Owszem, pojawiają się tematy drażliwe, ale raczej się ich unika. A nawet gdy się pojawiają – bliskość drugiej osoby, szacunek do niej i kilka innych czynników powodują, że powstrzymujemy się od drastycznych osądów, od mocnych stwierdzeń, czy obrażania drugiej strony. W sieci wszystko wygląda inaczej.
Ciężko mi z tym, bo choć jestem świadomy tego zjawiska, to wcale nie oznacza to, że mnie ono nie dotyczy. Po latach spędzonych na dyskusjach w usenecie, gdzie “musiałem siedzieć o 2 w nocy, bo ktoś nie miał racji” przyzwyczaiłem się do nieodpuszczania i chęci postawienia na swoim. Do używania wszelkich argumentów, by wygrać pojedynek na słowa. Jestem o wiele bardziej dosadny niż w rzeczywistości, przelewam na słowa swoją agresję i złość. Choć moje ostatnie lata to mocna praca nad sobą, to nadal czasem mam kaca po kolejnej wymianie zdań. Wymianie, która wcale nie napawa mnie dumą.
Brak (c)hamulców
Sytuacja w której rozmawiamy z drugą osobą bez fizycznej jej bliskości jest dla naszego gatunku zupełnie nowa i nie do końca jesteśmy sobie w stanie z nią poradzić. Nie mamy hamulców uruchamianych podczas spojrzenia komuś w oczy. A to niestety przelewa się potem na cały dzień.
Niestety internet mobilny zupełnie nie pomógł w tej kwestii. To właśnie mobilność jest największym problemem – nie wychodzimy z sieci praktycznie wcale i choć moje pokolenie, oraz to nieco młodsze, czyli osoby urodzone w latach 80, w dużej części są poza tym, to roczniki 90 i późniejsze właściwie żyją w sieci. I nie jest to demonizowanie starzejącego się gościa – ja jestem sieciowo raczej razem z nimi i opisuję to ze środka, a nie z zewnątrz. Budzę się rano, sięgam po telefon, by wyłączyć budzik, patrzę na powiadomienia, odpalam Fejsa i… daję się wciągnąć. A gdy to jakaś dyskusja, nie daj Boże polityczna – już od rana przechodzę do ataku i daję się wciągnąć w bezsensowną walkę na słowa. Daję się wciągnąć i od razu psuję sobie dzień, bo poranek na wkurwie to cały dzień na wkurwie.
Uzależnienie
A skoro jesteśmy przy porannym wyciąganiu telefonu, jest jeszcze jedna rzecz, która psuje nam życie i z którą nie potrafimy sobie poradzić. A mianowicie uzależnienie. I to kolejny temat o którym nikt nie mówi, temat który dotyczy “ich, nie mnie”. Temat o którym pisałem rok, dwa, trzy czy pięć lat temu. Temat z którego zdaję sobie sprawę, ale także temat którego rozwiązanie wcale nie jest łatwe. Bo przecież przy moim wplątaniu w sieć (sic!) nie jestem w stanie ot tak po prostu z niej zrezygnować. Żyję w niej, czerpię z niej zyski i informacje. Każde chwilowe e-miszowanie, czyli odpięcie od sieci, pomimo cholernej ulgi, przynosiło po chwili refleksję, że musiałbym zupełnie zmienić styl życia, by od sieci się zupełnie uwolnić. I tak, byłoby to jednak życie Amisza. I tak naprawdę wcale bym tego nie chciał.
Nie jestem uzależniony od alkoholu, papierosów, narkotyków, czy czegokolwiek innego. To sieć jest moim – i nie tylko moim nałogiem. I tak właśnie jak z każdym nałogiem każdy z Was będzie miał mnóstwo wymówek.
– Mogę przestać kiedy tylko chcę.
– Ja to nie jestem uzależniony, ale X to dopiero, on dużo pisze!
I tak dalej. Pisałem nie raz, że to nie pisanie jest najbardziej czasochłonne. To czytanie. To scrolling and judging. To wyłączanie się z rzeczywistości. Kurcze, to całkiem fajne – mogę spędzić z Wami śniadanie. Mogę przeczytać co sądzicie na jakiś temat. Mieć z Wami jakiś kontakt. Wymienić się opiniami. Nawet bez hejtu, czy kłótni.
Ale nic w życiu nie jest za darmo. Z moich dwudziestu czterech godzin doby, poświęcam na to dużo czasu. Poświęcam swoją rzeczywistość. Zupełnie jak osoba, która zamiast cieszyć się chwilą, skupia się na tym, by wszystko relacjonować na Snapie. Abstrahując nawet od ulotności tego medium – nie da się do końca korzystać z chwili i jednocześnie o niej opowiadać. Mam z tym olbrzymi problem, bo moje jestestwo każe mi dzielić się tym co czuję z innymi, czerpać z tego radość, a jednocześnie uświadamiam sobie, że coś tracę.
Nie, nie usprawiedliwiaj siebie mówiąc “ja tam nie piszę o swoim życiu”. Pewnie, statystycznie nie piszesz. Ale tu naprawdę nie chodzi o samo pisanie. Chodzi o to, że przestaliśmy się nudzić. Że uciekamy na tę wirtualną imprezę w każdym możliwym momencie. Na kiblu. W autobusie. W poczekalni u lekarza. W pociągu. Trochę mi tego brakuje.
Brakuje mi nudy. Pamiętam jak w autobusie gapiłem się przez okno i zastanawiałem się nad funkcjonowaniem świata. Rozmyślałem o kształtach drzew, o wysokości krawężników, obserwowałem ludzi, ich twarze, ich emocje. Patrzyłem na budynki. Myślałem o milionie rzeczy. Dziś robię to prawie wyłącznie prowadząc samochód. Internet jest jak woda w przypowieści o dzbanie, żwirze i piasku. Wypełnia nam te miejsca, które były puste i w sumie trochę puste by zostać mogły.
Walczymy z tym, a przynajmniej próbujemy. To trudne, bo jestem zawsze zwolennikiem drogi środka, nie lubię ekstremów, wszelakich abstynencji, które kończą się zazwyczaj wielkim powrotem, tym bardziej, że abstynencja tu nie jest możliwa. Staramy się wstawać bez telefonów. Przytulić się do siebie zamiast wchodzić do sieci. Kategorycznie nie chcę korzystania z telefonu w trakcie posiłków. Ok, czasem zrobię zdjęcie, ku chwale foodpornu, ale wrzucę je później. Na prośbę drugiej osoby odkładamy telefon. Bo to zabiera nam interakcje, możliwość rozmowy nawet gdy jedna osoba prowadzi samochód, a druga “się nudzi”. Staramy się, by pewne części naszego dnia były częściami offline’owymi. Przede wszystkim te, które spędzamy z dzieciakami. To z nimi mam nawiązać kontakt, a nie z kolegami z sieci. A ja ograniczyłem mocno rzeczy, które wrzucam na Snapa/Instasnapa. Nie dlatego, że nie rozumiem idei, czy korzystania z tych narzędzi. Dlatego, że po prostu czasem chcę w pełni odczuć dany moment, a gdy jestem reporterem, nie do końca mogę to zrobić.
Nie chcę być e-miszem
Trudne to wszystko i skomplikowane. Nie wiem na ile uciekniemy od rzeczywistości “tu i teraz”. I nie chodzi o rzeczywistość wirtualną – ta już – poza grami – nie istnieje. Rozmawiamy na prawdziwe tematy z prawdziwymi ludźmi. Jednak będąc zupełnie gdzie indziej, robiąc coś zupełnie innego. A może tak ma być? Może to właśnie jest przyszłość, może to właśnie na tym polega? A ja po prostu mając takie dylematy powoli odpadam pomimo danej sobie obietnicy, że nie odpadnę jak najdłużej? Może głowię się nad tym jak moja urodzona w XIX wieku Prababcia nad “jeansami i bigbeatem”, których to nigdy nie zaakceptowała?
Niech i tak będzie. Mam tylko nadzieję, że dzięki wirtualnej rzeczywistości ogarniemy się nieco, wyczujemy obecność drugiego człowieka i włączymy mechanizmy, które powodowały, że dyskusje niekoniecznie przypominały walki rozjuszonych kogutów. Tego sobie i Wam w tej internetowej rzeczywistości życzę.